Wspomnienie płk Bogusława Niesiobęckiego
Znowu przychodzi nam żegnać nietuzinkową osobę, fachowca i po prostu dobrego człowieka.
Poznałem pułkownika Bogusława Niesiobęckiego, jeszcze wówczas porucznika, jako młody podporucznik, dowódca plutonu. On był wykładowcą-instruktorem w Cyklu Taktyki Centralnego Ośrodka Szkolenia Wojsk Łączności. Przez kilka lat przyprowadzałem na poligon w Goślinowie kolejne plutony kadetów, potem podchorążych Szkoły Podchorążych Rezerwy. Tam pod kierunkiem por. Niesiobęckiego, bez względu na porę roku, dnia czy pogodę uczyłem wychowanków najważniejszej umiejętności żołnierza na polu walki - sztuki przetrwania i przeżycia.
Nie było łatwo przekonać, zwłaszcza podchorążych SPR-u, że takie, a nie inne zachowanie, pomimo iż wydaje się śmiesznym wykształconemu, dorosłemu mężczyźnie, daje dużo większe szanse na wyjście cało z pola walki. Z porucznikiem Niesiobęckim to przekonywanie się udawało.
Poznałem wielu nauczycieli, wykładowców, instruktorów, ale niewielu posiadało dar utrzymania na wodzy emocji z jednoczesną, trafną oceną sytuacji i zwięzłym, trafiającym do przekonania uzasadnieniem. To z pewnością jedna z najważniejszych cech dobrych dowódców, taktyków, strategów, także innych kierujących zespołami ludzkimi.
Gdy tak dzisiaj wracam do czasów naszej wspólnej pracy i dalszej potem znajomości, to nie przypominam sobie bym widział płk Niesiobęckiego poirytowanego, zdenerwowanego. Był zawsze rzeczowy, spokojny i uśmiechnięty. To była „oliwa na wzburzonych falach". Stąd dla nas wszystkich był po prostu - Bogusiem. Tę cechę docenią wszyscy ci, którzy kiedykolwiek próbowali okiełznać zachowania młodych mężczyzn, zwłaszcza będących w grupie. Docenią to i ci, którzy byli żołnierzami, wykonywali różne rozkazy pod nadzorem swoich dowódców.
W jakiś czas potem, będąc już kapitanem, zostałem skierowany do pracy przygotowującej kompleksowe, coroczne kilkudniowe ćwiczenia poligonowe, będące sprawdzianem przyszłych absolwentów Ośrodka. W komórce tej pracowało dwóch starszych oficerów - jednym z nich był major Niesiobęcki.
To była żmudna, logistyczna praca. Na kilka dni wychodził z koszar prawie cały stan osobowy. Ruszał cały sprzęt łączności. Wspomagał nas też pułk łączności ze Strzegomia. W kilka dni powstawał duży, stały węzeł łączności na poligonie w Goślinowie, w teren ruszało kilka mniejszych węzłów przemieszczających się w okolicy i utrzymujących cały czas łączność z węzłem głównym. Trwała też w tym czasie stała współpraca z cywilnym systemem, utrzymywaliśmy łączność z innymi jednostkami w Polsce, z dowództwem Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu, Instytucjami Centralnymi MON w Warszawie. Często z jednostkami Armii Radzieckiej w Legnicy i poza nią.
Na skalę Legnicy to były bardzo duże przedsięwzięcia. Trzeba to było tak robić, aby nie zakłócać życia miasta. W ćwiczeniach brało udział ok. 1000-2000 żołnierzy i blisko 200-300 różnych pojazdów i aparatowni, pozostających cały czas w ruchu. A co najtrudniejsze, ćwiczenia były obserwowane i oceniane przez Szefa Wojsk Łączności Ministerstwa Obrony Narodowej. Szef przybywał do Legnicy ze sztabem obserwatorów, oceniali wszystkie aspekty ćwiczenia: od sprawności wyjścia z koszar, poprzez jakość łączności, czas i jakość wykonywania zadań, uciążliwość dla otoczenia, sprawność służb technicznych, wyżywienia, zaopatrzenia, ochrony węzłów. Oceniano trzyletni cykl kształcenia przyszłych chorążych. Była to roczna ocena pracy COSWŁ we wszystkich aspektach jego działalności.
Przygotowania takiego przedsięwzięcia to mrówcza praca, setki stron dokumentów z zadaniami, ilością planowanych materiałów pędnych, wyżywienia, amunicji (ćwiczenie kończyło ostrym strzelaniem na strzelnicy), opisem współpracy z sołectwami, nadleśnictwami, ludnością cywilną. Trzeba było zaplanować częstotliwości dla sprzętu łączności tak, aby nie zakłócać odbioru radiowego, telewizyjnego, CB, systemów łączności gmin, nadleśnictw, służb porządkowych. Potem wszystkie te przedsięwzięcia przenieść na mapy-zadania dla poszczególnych Szefów Służb, komórek uczestniczących w ćwiczeniu.
Dla mnie, żołnierza do tej pory tylko dowodzącego, praca sztabowa w tej skali była nowością. Podziwiałem obu starszych kolegów, jak sprawnie pokonywali poszczególne etapy, zwłaszcza w momencie zgrywania poszczególnych zadań. Nie mieliśmy jeszcze wówczas komputerów. Liczyło się doświadczenie, wiedza i spokój. Patrzyłem, jak z dnia na dzień ten pozorny chaos nabiera cech logicznego działania, konkretnego kształtu. Jak, ot, tak znikąd pojawiają się konkrety, zapisy, dokumenty, całe metry kwadratowe map z naniesionymi „na kolorowo" konkretnymi zdaniami, symbolami, liczbami. Dla laika, to był kolorowy, bezładny zbiór linii, symboli, cyfr. Dla sztabowca, był to zapis konkretnej sytuacji bojowej na konkretny dzień i godzinę. Sytuacje te były zmieniane co kilka godzin - musiały więc powstawać kolejne mapy i towarzyszące im dokumenty.
Przysłuchiwałem się dyskusjom, rozmowom. Przysłuchiwałem się konsultacjom telefonicznym. Byłem przy tym świadkiem, jak obaj moi starsi koledzy szykowali się do przedstawiania do akceptacji dokumentacji, najpierw na poziomie Ośrodka, a potem osobiście w Warszawie w MON. Byłem wręcz zafascynowany spokojem i fachowością działań. Zwłaszcza majora Niesiobęckiego, który potrafił w zwięzły i spokojny sposób przedstawiać dziesiątki argumentów i pomysłów na rozwiązanie poszczególnych problemów. Ten okres w mojej oficerskiej karierze wspominam jako czas spokoju i intensywnej nauki pracy sztabowej. Pomimo, iż była to ciężka praca, potem, już w czasie ćwiczeń widziałem, że to wszystko działa jak doskonały mechanizm, pracuje bez zakłóceń. Sprawdzała się stara wojskowa dewiza: im więcej potu na ćwiczeniach - tym mniej krwi w boju.
Umiejętności organizacyjne i spokój wewnętrzny pana pułkownika Niesiobęckiego sprawdzały się też, gdy trzeba było wspierać władze miasta w czasie klęsk żywiołowych. Częste wylewy Kaczawy, pożary torfowisk, lasów, utrzymanie linii kolejowych zimą. Komenda Ośrodka powierzała ich logistykę i nadzór panu pułkownikowi. Sprawdzał się znakomicie.
Rozkazem wyższych przełożonych został skierowany do pracy w Obronie Cywilnej, potem w Miejskim Inspektoracie Obrony Cywilnej, Wydziale Zarządzania Kryzysowego i Obrony Cywilnej Urzędu Miasta Legnicy. Spotykaliśmy się na kaczawskich wałach w czasie powodzi, byłem tam z żołnierzami i znowu widziałem „Bogusia" skupionego, ale nie nerwowego. Ten nastrój się udzielał.
Niewielu Legniczan wie, że każde masowe wydarzenie w mieście musi być opracowane pod kątem bezpieczeństwa i logistyki kryzysowej. Nic nie dzieje się przypadkiem, niewielu Legniczan wie, ile było w tym pracy pułkownika Niesiobęckiego i jego zespołu.
Widziałem też pana pułkownika po huraganie. On już miał gotowe koncepcje i rozwiązania na przyszłość. I muszę powiedzieć, że wdrożone w życie są podziwiane w Polsce i Europie jako wysoce skuteczne.
Mnie osobiście będzie brakowało „Bogusia". Jego spokoju, uśmiechu i rzeczowości. Takiej zwykłej, ludzkiej mądrości.
I tak sobie myślę, czyżby Najwyższy potrzebował kogoś od sytuacji kryzysowych. Bo po cóż by zabierał od nas kogoś takiego, jak pułkownik rez. Bogusław Niesiobęcki. Przecież wie, że nam będzie go tak brakowało.
Śpij spokojnie.....
mjr rez. Wojciech Morawiec